SzukajSzukaj
dołącz do nasFacebookGoogleLinkedinTwitter

Nowa książka o Tolkienie. Czy Śródziemie może być metaforą współczesnego świata?

Ukazało się polskie tłumaczenie docenionej przez krytykę na całym świecie książki „J. R. R. Tolkien i jego światy”. Jej autor, John Garth, daje nam pretekst, by po twórczość autora "Władcy Pierścieni" sięgnąć kolejny raz.

"W pewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien Hobbit" – brzmiało zdanie, które miało zmienić historię literatury. Napisał je, ku własnemu zaskoczeniu, profesor Oxfordu, znalazłszy między pracami zaliczeniowymi studentów jedną pustą kartkę. Jak powstało w głowie statecznego akademika, weterana I wojny światowej, lingwisty, który od swoich młodych lat pisał wiersze? Interpretacji, podejrzeń i przeciwstawnych tez było wiele. Ważniejsze, że tych kilka zapisanych słów nie dało autorowi spokoju i skłoniło go do ostatecznej decyzji: napisać o Śródziemiu. Wspomnianym autorem był J.R.R. Tolkien.

Historia Hobbita rozrastała się na papierze coraz bardziej

Historia Hobbita, poczciwego niziołka z idyllicznej krainy Shire, który przypadkiem staje się posiadaczem magicznego pierścienia o potężnych mocach, rozrastała się na papierze coraz bardziej. Rozrastało się też Śródziemie – kraina usytuowana gdzieś w rzeczywistości mitu, alternatywny świat, który miał istnieć nie wiadomo gdzie i nie wiadomo kiedy, zamieszkany przez osobliwe istoty. A jednak – paradoksalnie – był to świat nie tak odległy od rzeczywistości, w której żyliśmy od zawsze i żyjemy do dziś.

Droga do Śródziemia była długa i wyboista, niemal jak droga Froda, bohatera legendarnej trylogii "Władca Pierścieni", do mrocznego królestwa Saurona. Zanim jednak powstał "Władca…", Tolkien napisał "Hobbita", który zdawał się barwną i pełną przygód baśnią dla dzieci. Ale czy tylko dzieci potrzebują baśni? Czy pamięć baśni zasłyszanych w dzieciństwie nie tkwi w nas głęboko i nie rezonuje jakąś bliżej niezidentyfikowaną tęsknotą? Kiedyś nazywaliśmy je mitami, legendami, eposami. Najpierw przekazywaliśmy je sobie ustnie, potem zaczęliśmy zapisywać. Tłumaczyły nam świat i nasze pochodzenie. Były rdzeniem tożsamości ludzkich wspólnot, nierzadko opowiadały o wojnie, opiewały męstwo i bohaterstwo bohaterów, którzy zasłużyli się na polu chwały.

W zindustrializowanym świecie, w jakim żył, autor "Władcy Pierścieni" zdał sobie sprawę, że nie staliśmy się obojętni na mity. Z obsesyjną skrupulatnością studiował islandzką "Eddę", fińską "Kalevalę", staroangielskiego "Beowulfa", legendy cyklu arturiańskiego i karolińskiego, Wergiliusza i Homera, by nabrać co do tego pewności. Gdzieś podskórnie szukamy zasad i sensu, w który nie wątpili kiedyś ludzie. Tolkien nie lubił słowa "eskapizm". Nie chciał, by mit dla współczesnego człowieka był ucieczką i schronieniem przed realnym światem. Był rzeczywistością, o której zapomnieliśmy, ale nie do końca. Być może jednak zaakceptowałby słowo "tęsknota" – za wyobraźnią, której został pozbawiony człowiek epoki nowoczesnej.

Kiedy 28 czerwca 1914 r. w Sarajewie zastrzelono arcyksięcia austriackiego Franciszka Ferdynanda, rozpoczął się konflikt zbrojny, który raz na zawsze zmienił ludzkie postrzeganie wojny. Nie widziano już bohaterskich czynów, opisywanych w starożytnych eposach. Był chaos, ból, rozpacz, oglądana z bliska śmierć kompanów, wszechobecny strach i trauma, która nie przestawała dawać o sobie znać do końca życia tych, którzy przetrwali wojnę. Powołany do wojska młody John Ronald Reuel Tolkien doświadczył tego wszystkiego głęboko. Był wrażliwym młodym chłopakiem, gorliwie wierzącym katolikiem, który przed wojną lubił czytać, rysować i uczyć się języków, a potem z grupą przyjaciół ze szkoły króla Edwarda regularnie spotykał się, żeby dyskutować o literaturze i planach na przyszłość (czterech głęboko związanych uczestników stowarzyszenia nazywało siebie +Towarzystwem Herbacianym+, w oryginale: +Tea Club and Barrovian Sciety+). Nierozłączną czwórkę prócz Tolkiena tworzyli Christopher Luke Wiseman, Robert Quilter Gilson oraz Geofrey Bache Smith. Wszyscy wierzyli, że kiedyś dokonają czegoś wyjątkowego. Dwóch zginęło w bitwie pod Sommą.

"J. R. R. Tolkien i jego światy. Miejsca, z których wyrosło Śródziemie"

W polskim tłumaczeniu ukazała się właśnie opatrzona ilustracjami książka Johna Gartha "J. R. R. Tolkien i jego światy. Miejsca, z których wyrosło Śródziemie". Autor w światowym gronie tolkienologów został doceniony za poprzednią publikację o autorze "Hobbita" zatytułowaną "Tolkien i pierwsza wojna światowa", wydaną w oryginale w 2003 r. Tym razem Garth śledzi mapę Śródziemia, podążając jednocześnie drogami, które przemierzał we własnym życiu J. R. R. Tolkien. Sielankowe Shire nie wzięło się znikąd. Było odbiciem ukochanego przez pisarza Sarehole Mill na przedmieściach Birmingham, gdzie spędził wczesne lata życia. Garth pokazuje, że biografia autora najsłynniejszej trylogii fantasy przypominała drogę ze Śródziemia do krain coraz mniej przyjaznych, coraz bardziej mrocznych i niebezpiecznych, gdzie potężne siły zła ścierały się ze skazaną z pozoru na klęskę Drużyną Pierścienia.

W swojej pierwszej książce o Tolkienie John Garth próbował skrupulatnie odtworzyć losy przyszłego pisarza w okopach I wojny światowej na podstawie dokumentów, głównie listów i dzienników. Nie chodziło jednak wyłącznie o biograficzne fakty. Wraz z przeżyciami wojennymi ewoluowały przede wszystkim rozważania Tolkiena o podobieństwach starożytnych języków i dawnych legend, rodziła się niedająca spokoju myśl, że wszystko składa się w jakąś układankę, którą da się ułożyć, jeśli włoży się w to wystarczająco dużo intelektualnego wysiłku. "Jakie to dziwne, że J. R. R. Tolkien zaczął tworzyć swoją monumentalną mitologię w samym środku I wojny światowej, tego pełnego rozczarowań kryzysu, który ukształtował współczesność" – pisał Garth w swojej pierwszej książce poświęconej autorowi "Władcy Pierścieni". Jeśli jednak przeczytamy prace, w których badacz skrupulatnie podąża śladami swojego mistrza, zrozumiemy, dlaczego już po wojnie, już w czasach oksfordzkich, całe legendarium, które Tolkien mozolnie budował we własnej wyobraźni, pod wpływem niepozornego impulsu, zaczęło istnieć i stopniowo rozbudowywać się na papierze.

Pytany po wielu latach, czy "Władcę Pierścieni" można odczytać jako metaforę II wojny światowej, a Saurona – uosobienie zła – odnieść do Hitlera, Tolkien stanowczo zaprzeczał. To by było zbyt płaskie i jednowymiarowe. Jego intencją, gdy pisał swoją trylogię, nie było tworzenie obszernego komentarza do współczesności. Mówi się jednak, że z chwilą, gdy dzieło idzie w świat, przestaje należeć do autora. J. R. R. Tolkien nie mógł tego powstrzymać. Śródziemie zawładnęło wyobraźnią tłumów czytelników. "Władca…" zyskał nie tyle fanów, ile oddanych wyznawców. Doczekał się też licznych naukowych i popularnonaukowych opracowań. Każdy, niezależnie od tego, czy był zwykłym czytelnikiem, czy akademickim badaczem, znajdował w nim coś własnego. Jedni widzieli w nim lingwistyczny majstersztyk, inni zamaskowane nawiązanie do opowieści biblijnych, gdzie maluczcy dają odpór potężniejszym od siebie siłom, jeszcze inni – erudycyjną konstrukcję powstałą na podstawie wnikliwej lektury starych mitów i eposów. Interpretacje można by mnożyć i mnożyć.

Prawdopodobnie J. R. R. Tolkien nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo zainspiruje swoich przyszłych naśladowców – zarówno wybitnych ludzi pióra, jak i zwykłych grafomanów. Jak kuszące dla przyszłych pokoleń pisarzy stanie się tworzenie własnych światów zapełnionych elfami, krasnoludami, niziołkami lub smokami, w najrozmaitszych wersjach. Nie byłoby zbiorowego szaleństwa na punkcie serialowej adaptacji "Gry o tron", gdyby czytelnicy tak szaleńczo nie pokochali wcześniej "Władcy Pierścieni". Czy George R. R. Martin okazał się godnym następcą Tolkiena? Jego Westeros to Śródziemie odarte z niewinności, godności i nadziei. A jednak – być może – ktoś pomyśli, że gdy wygodnie rozsiadaliśmy się na kanapach w dobie rosnącej popularności seriali, słysząc co rusz, że "nadchodzi zima", nie wpadło nam do głowy, że tuż za progiem czekają nas ekologiczne i gospodarcze katastrofy, pandemia, w końcu – wojna, którą wywołał szaleniec. Być może ktoś sięgnie dalej – do wielkiego inspiratora Martina – J. R. R. Tolkiena – i pomyśli, że pierścień z jego trylogii jest jak bomba atomowa. To wszechpotężna broń, która wzbudza lęk i pożądanie. Daje poczucie władzy, której nikt nie może się oprzeć. Oby nie wpadła w niewłaściwe ręce.

Mamy prawo tak interpretować Tolkiena, nie martwiąc się, co on sam miałby na ten temat do powiedzenia. Mamy prawo wracać do jego dzieł i odczytywać je na nowo w różnych czasach i kontekstach, za każdym razem wyłuskując nową prawdę o ludzkiej naturze. Mamy też prawo poczuć tęsknotę – za starymi baśniami, mitami i legendami. Dostaliśmy baśń, która nie przestaje nas intrygować, mimo że wyszliśmi z czasów dzieciństwa. Baśń, która przy każdej lekturze zyskuje nowe znaczenia. A przede wszystkim: daje nadzieję, której pozbawił nas Martin.

Dołącz do dyskusji: Nowa książka o Tolkienie. Czy Śródziemie może być metaforą współczesnego świata?

0 komentarze
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Wirtualnemedia.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii. Jeżeli którykolwiekz postów na forum łamie dobre obyczaje, zawiadom nas o tym redakcja@wirtualnemedia.pl