„Copyfighter”: projektowanie opakowania z głębszą owocowością (fragment powieści)
Prezentujemy fragment powieści „Copyfighter” Łukasza Krakowiaka opowiadającej o pracy copywritera w agencjach reklamowych. Książka ukazała się 10 czerwca nakładem Wydawnictwa Nisza.
Cztery miesiące z Cup O'Tea naprawdę dały mi w kość. Przesrane miałem z tą całą panią Pelasią. Od rana do wieczora wisiała mi na telefonie. I nie były to łatwe rozmowy.
– No witam, panie Arturze. Jak się pan dziś miewa o poranku? – to zawsze zaczynało się tak niewinnie.
– A dziękuję, doskonale. A pani, pani Pelasiu?
– A ja, przyznam szczerze, nie za dobrze. Bo, widzi pan, bardzo się martwię tą naszą herbatą malinową – przechodziła do rzeczy pani Pelasia. – Dziś w nocy oka przez nią nie zmrużyłam. Bo wczoraj pod koniec dnia zrobiliśmy tu u nas taką małą burzę mózgów. Był pan prezes i kilka dziewczyn z innych działów. Oglądaliśmy sobie to malinowe opakowanie. I wie pan co?
– Proszę mnie zabić, nie wiem.
– No i niech pan sobie wyobrazi, parę osób niezależnie stwierdziło, że tym malinom na froncie to brakuje jakiejś takiej głębszej owocowości. Rozumie pan, o czym mówię?
– Nie za bardzo. Bo czy owoce mogą nie wyglądać owocowo?
– Ja wiem, jak to brzmi, panie Arturze. Ale według nas mogą. I nie wyglądają. Więc musimy to poprawić. I to ASAP! Nasz pan prezes sugeruje, żeby te maliny zrobić tak bardziej na wysoki połysk. No wie pan, żeby świeciły owocowością już z daleka. Żeby wabiły konsumenta ze sklepowej półki.
– Pani Pelasiu, analizowaliśmy ten projekt wielokrotnie i naszym zdaniem te owoce są takie, jakie powinny być. Czyli świeże, soczyste i apetyczne. Oczywiście możemy dołożyć im trochę różnych efektów, ale wtedy będą wyglądały jak plastikowe. A państwo przecież stawiają na naturalne pochodzenie swoich produktów.
– Rozumiem pańskie argumenty, panie Arturze. Ale proszę też zrozumieć mnie. Ja muszą taką wersję zobaczyć. I pokazać panu prezesowi. No i dziewczynom.
– Cóż, pani Pelasiu, klient nasz pan. Proszę dać nam godzinkę. A potem sprawdzić maila.
Więc Jaro siada i podkręca te owoce. I to na maksa. Żeby się błyszczały jak psu jajca. Potem ja to wysyłam i czekam na telefon. Godzinę, dwie, trzy, W końcu dzwoni.
– Witam ponownie, panie Arturze.
– No i jak tam te nowe malinki, pani Pelasiu? Podobały się?
– A wie pan, nie za bardzo... Miał pan rację, że wyszły takie jakieś plastikowe.
– Cieszę się, że państwo też są tego zdania. To co, akceptujemy pierwotną
wersję?
– No, nie tak od razu, panie Arturze. Chcielibyśmy jeszcze zobaczyć coś pośredniego. Wie pan, żeby ten efekt owocowości jednak był, ale mniejszy. Mocno już poirytowany Jaro trochę odkręca to, co poprzednio popodkręcał. Ja znów wysyłam. I znów czekam. Dzwoni.
– Wie pan co, panie Arturze?
– Nie wiem, ale przyznam, że zaczynam się trochę bać.
– Ależ nie ma czego, panie Arturze! Bo wszystko jest na dobrej drodze. Postanowiliśmy z panem prezesem i z dziewczynami, że zostajemy jednak przy tym państwa pierwotnym projekcie. Ta wersja pośrednia jest jakaś taka niepokojąca. Wie pan, co mam na myśli?
– Przyznam, że nie za bardzo.
– Cóż, nieważne... Tak czy owak akceptujemy tę wczorajszą wersję. Skoro państwo mówią, że jest w niej odpowiednia owocowość, to my państwu zaufamy.
Zaufanie fajna rzecz. Szkoda tylko, że cały dzień w plecy.
Innym razem są na tapecie herbaty ziołowe. Konkretnie pokrzywa.
– Dzień dobry, panie Arturze. Pan już w firmie?
– Właśnie wszedłem.
– No widzi pan, ja to mam szczęście – i chichocze mi do słuchawki. – Ale przejdźmy do rzeczy. Dzwonię do pana w sprawie pokrzywy.
– A co z nią nie tak? – praca ekanta uczy czujności.
– Proszę się nie martwić, wszystko z nią w porządku – niby uspokaja, ale ja już dobrze wiem, że zaraz podrzuci mi jakieś zgniłe jajo – Tylko chciałabym zasugerować jedną drobną poprawkę. A właściwie uzupełnienie.
– Zamieniam się w słuch.
– Bo widzi pan, my się z dziewczynami martwimy, czy konsumenci na pewno odróżnią tę pokrzywę od mięty. To takie podobne listki...
Jak dla mnie, za cholerę niepodobne. Ale słucham dalej.
– No i my tu wpadłyśmy na taki pomysł. Żeby tę pokrzywę i tę miętę jakoś dodatkowo podpisać. Na przykład, czy ja wiem, gdzieś na łodyżce. Zresztą pozostałe zioła też. Żeby ludzie od razu wiedzieli, co kupują.
– Cóż, moim zdaniem nie ma takiej potrzeby. Naprawdę.
– Oj, panie Arturze, co panu zależy to popodpisywać?
– Pani Pelasiu, proszę mnie dobrze zrozumieć. My to możemy popodpisywać. Nawet od ręki. Ale proszę łaskawie zwrócić uwagę, że na każdym z tych opakowań jest już duża nazwa zioła. Bardzo duża. I to centralnie, na froncie. Zresztą zawsze można dla pewności sprawdzić sobie skład tej herbatki. I będzie jasne. Ludzie sobie poradzą.
– No, wiem, wiem... Ale może by to jednak napisać jeszcze na tej łodyżce? Tak dla pewności.
– Pani Pelasiu, apeluję do pani o większą wiarę w konsumenta. Ludzie nie są głupi. Proszę zauważyć, że jak pani idzie do zoo i podchodzi do wybiegu dla słoni, to jest tam tylko taka mała tabliczka na płocie. Że słoń. A same zwierzęta wcale nie są podpisane.
– E, tam, słonia to przecież każdy rozpozna.
– Ale już sójkę żołędziówkę nie każdy. I kozicę kaukaską też mało kto. A jednak też nie są popodpisywane. Tabliczki w zupełności wystarczają. Nam też wystarczy napis na froncie pudełka i skład herbaty. Proszę mi wierzyć. – Ale mi pan zabił ćwieka, panie Arturze! To ja to teraz muszę jeszcze raz przedyskutować z dziewczynami. I z panem prezesem. Oddzwonię do pana za godzinkę, dobrze?
I dzwoni. Za półtorej.
– Wie pan, myśmy tak sobie w firmie rozmawiali o tych słoniach, sójkach i kozicach. I jedna moja koleżanka, taka Elżbieta z działu sprzedaży, powiedziała, że była ostatnio w zoo, z dzieciakami. I że jest tak, jak pan mówił. Tylko te małe tabliczki. Nic więcej.
– A widzi pani!
– No więc chciałam panu zakomunikować, że my tę pokrzywę jednak akceptujemy. Miętę zresztą też. Bez podpisów.
I tak dzień w dzień. Przez cztery miesiące. Niby nic wielkiego. Niby bardziej śmieszno niż straszno. Ale ileż, kurwa, można?!
Notka od wydawcy
„Copyfighter” to opowieść o tym, dlaczego reklamy są, jakie są. I o tym, jak mocno trzeba upaść na głowę, żeby dobrowolnie zostać kreatywnym w agencji. Artur zostaje copywriterem, znając ten zawód tylko z hollywoodzkich filmów. W polskich realiach zamiast fur i loftów czeka na niego umowa śmieciowa i zgniłe kompromisy. Lawirując między prezesem cwaniakiem, cudownie nawróconym dyrektorem kreatywnym, klientką-nimfomanką i nierealnymi deadlineami, chłopak pnie się na branżowe szczyty.
Łukasz Krakowiak - ur. 1975, z wykształcenia anglista, z zamiłowania już nie tak bardzo. Przez 12 lat, jako copywriter i dyrektor kreatywny, walczył z wiatrakami w kilku warszawskich agencjach reklamowych. W wyniku doznanych w tej walce obrażeń postanowił zostać pisarzem. Głęboko wierzy, że obcy są wśród nas. I że dekują się w działach marketingu.
Dołącz do dyskusji: „Copyfighter”: projektowanie opakowania z głębszą owocowością (fragment powieści)