Tomasz Lis napisał 'PiS-neyland' - przeczytaj fragmenty
Już 15. października ukaże się na rynku najnowsza książka TomaszaLisa zatytułowana 'PiS-neyland'. Będzie to zbiór felietonów opolskiej polityce, które publicysta napisał dla gazet w okresieostatnich dwóch lat. Patronem medialnym książki jest portalWirtualnemedia.pl.
- Pomysł opublikowania tej książki miałem już kilka miesięcytemu, ale nie miałem na to czasu. Od kilku tygodni czasu mam jednakwięcej - mówi portalowi Wirtualnemedia.pl, Tomasz Lis. - Razem zwydawcą zdecydowaliśmy, że warto podsumować ten dwuletni okres wpolityce, który niebawem może zostać zamknięty - dodaje.
Książka zatytułowana jest "PiS-neyland", co budzi oczywisteskojarzenie, że opowiada o partii rządzącej. Tomasz Lis podkreślajednak, że w nawiązującym do Disneylandu tytule idzie o coświęcej.
- Polska polityka spsiała, cała nie tylko ta PiS-owska. Aleponieważ proces spsienia dramatycznie przyśpieszył za rządów PiS-u,PiS-neyland jest jak najbardziej na miejscu. Choć zaznaczam, piszęprzede wszystkim o PiS-ie, ale nie zapominam o opozycji - wyjaśnianam autor.
Felietony, które znajdą się w publikacji, zostały opublikowane wprasie w okresie od listopada 2005 roku do września 2007 roku.Książka liczyć ma 272 strony i zostanie wydana nakładem wydawnictwaŚwiat Książki.
"PiS-neyland" będzie już dziewiątą książka Lisa. Wcześniejszetytuły jego autorstwa to: "Jak to się robi w Ameryce", "Zawódkorespondent", "List z Ameryki", "Wielki finał. Kulisy wejściaPolski do NATO", "ABC dziennikarstwa" (razem z Mariuszem Ziomeckimi Krzysztof Skowrońskim), "Co z tą Polską?", "Nie tylko Fakty" i"Polska, głupcze!".
Obecnie, po odejściu z Polsatu, Tomasz Lis jest gospodarzem "Coz Polską?" - pierwszego programu publicystycznego w internecie,który obejrzeć można na stronie www.cozpolska.pl.
Fragment książki Tomasza Lisa"PiS-neyland"
WSTĘP
Najpierw o tytule. PiS-neyland to nie w okolicachOrlando, rzecz jasna. To tu, pod bokiem, na wyciągnięcie ręki, unas. Też jest wesoło, prawda? No, smutno czasem też bywa, zgoda,ale wesoło jest jak diabli.
W PiS-neylandzie nie tylko o PiS idzie, choć jest to land przez PiSzarządzany. PiS-neyland to cała nasza coraz bardziej zdegenerowanapolityka. Prym w niej wiedzie PiS - partia narodowa, patriotyczna,partia prawych i sprawiedliwych. Partia prywatna, trzeba też dodać,do jednego człowieka należąca. No, może, do dwóch. Nie mówią oni:po nas choćby PO. Mówią raczej: po nas choćby POTOP. Premier, wtedyjeszcze prezes, wymachując paluszkiem, powiedział przecież do swychoponentów z Platformy, że władzy to oni nie zdobędą nigdy. Może inie. PiS-neyland więc to land PiS-u, ale nie należy nie doceniaćinnych ważnych postaci z tego parku rozrywki. Nie poświęcałem im wostatnich dwudziestu miesiącach tyle czasu i miejsca co rządzącym,ale cóż, uprawiam ten typ dziennikarstwa, które woli zajmować sięwładzą niż władzy służyć. O innych postaciach jednak niezapomniałem. Oj, nie.
A miało być tak fajnie
Liczyłem na PO-PiS. Nie żebym umierał na myśl, że PO?PiS-u niebędzie, co to, to nie. Ale myślałem, że dwie opozycyjne dotądpartie będą wiedziały, co zrobić ze zdobytą władzą. Nieidealizowałem ich ani ich liderów. Byłem po prostu przekonany, żezdają sobie sprawę, iż jest to ich czas, ich randka z historią. Iże w związku z tym uczynią Polskę lepszą. Może nie uczynią jejkrajem bez korupcji, ale z mniejszą korupcją, może nie z rządamifachowców, ale też nie z rządami ignorantów, może z kadrowymipomyłkami, ale nie z totalnym TKM?em, może nie z mediami absolutniepublicznymi, ale nie z całkowicie partyjnymi, może nie z szacunkiemdla obywateli, ale nie z pogardą dla nich, może nie powstrzymająodpływu z Polski najlepszej krwi, ale tego odpływu nie przyspieszą.Może nie stworzą kraju z całkowicie wyrównanymi szansamiedukacyjnymi, ale za to bez szans całkowicie nierównych, możebędzie bez polityki na poziomie światowym, ale i bez politykiboleśnie prowincjonalnej, może bez rzucania się na wszelkieniezbędne reformy, ale bez całkowitego reform zaniedbania, może bezmiłości do politycznych oponentów, ale bez ich poniewierania, możenie staniemy się krajem, w którym język politycznej dyskusjiprzypomina oksfordzką debatę, ale i nie takim, w którym owa debataprzypomina mordobicie. Krótko mówiąc, nie o idealnej Polscemyślałem, ale o Polsce lepszej, fajniejszej, bardziej uśmiechnięteji bardziej zadowolonej z siebie. I jest dziś w Polsce, ślepiec bytego nie zauważył, wielu ludzi, którzy także, a może nawet właśniedzięki PiS-owi, czują się w naszym kraju lepiej. To fakt. Tylko coz całą resztą?
Gdy wskakuje się na bardzo wysokiego konia, można dalekopogalopować albo boleśnie się potłuc. Nowa władza zaczęła odwysokiego C. Rządzącym braciom nie szło o jakąś drobną korektę. Orewolucję im szło. Instytucjonalną i mentalną, czy - jak mówili -moralną. Z rewolucją instytucjonalną, z budową owej mitycznej IV RPod początku było krucho. Bo przecież nowy budynek potrzebuje nowegofundamentu, a fundamentem pod nową republikę musi być nowakonstytucja. Nowej konstytucji, z racji braku odpowiedniej liczbygłosów, być nie mogło. Ale nowy, pardon, układ władzy udało sięjednak stworzyć. Chyba pierwszy raz w nowożytnej historii władzę wcałkiem sporym państwie objęli bracia bliźniacy. Jeden z nichzostał prezydentem, drugi premierem. A ponieważ jeden z nich, ten o45 minut starszy, całkowicie dominuje nad drugim, mamy sytuację, wktórej jeden człowiek jest de facto i premierem, i prezydentem. Ito, po latach równowagi w ramach władzy wykonawczej, stanowi jużpewien fenomen oraz fundament nowego porządku. Tak wielkiej władzyw nowej, demokratycznej Polsce żaden człowiek jeszcze nie miał.Mamy więc coś na kształt absolutyzmu demokratycznego. Oczywiście wramach demokracji, na mocy decyzji wyborców, może on być jeszczebardziej demokratyczny i jeszcze bardziej absolutny. A gdyby takudało się dodatkowo przeforsować nową konstytucję& Cóż, dziśwydaje się to mało prawdopodobne, ale czy na naszych oczach niedoszło w ostatnim czasie do wielu rzeczy nieprawdopodobnych?
Z założenia o wiele gorzej niż z całkiem udaną próbą zawłaszczeniainstytucji państwa i instytucji publicznych, w tym telewizjipublicznej, było z rewolucją zwaną moralną. Bo gdy na sztandarachwiesza się zasady moralne, trzeba się samemu do najwyższychstandardów moralnych stosować. A tu niemal na dzień dobry zawiązanosojusz z populistami i z nacjonalistami. Wiadomo, Realpolitik,trzeba mieć większość, a w imię większości niekiedy trzeba zamknąćoczy i zatkać nos. Zrozumiałe, tylko ciężko w takim towarzystwierobić rewolucję moralną. Zresztą szybko okazało się, że nawet nieSamoobrona i nie LPR stanowiły największą przeszkodę na drodze doowej moralnej rewolucji. Stanowiła ją sama partia najbardziejrządząca. Partia, która szybko przekształciła się w wierny wodzowioddział żołnierzy. Prawą marsz, prawą. Kto gubił rytm, kto zerkałna boki, kto mówił, że ma wątpliwości albo sprawiał wrażenie, że jema, wypadał z gry. I wypadali - Kazimierz Marcinkiewicz, MarekJurek, Radosław Sikorski. Paweł Zalewski, co to wyraził wątpliwościodnośnie minister Fotygi, też prawie wyleciał. Ale upiekło mu się.Znajomość z nim prezydent uznał za zakończoną, ale Zalewskiprzeżył. Politycznie. Też coś. W każdym razie była w tym wszystkimpewna logika. Skoro jest rewolucja, to nie ma miejsca nawątpliwości. Mają je słabeusze i niedojdy, tacy, co spowalniająmarsz, a może i go sabotują.
Jedno - pewnie w sumie nie jedno, ale to jedno, z całą pewnością- Jarosławowi Kaczyńskiemu się udało. I jest to, bez cienia ironii,wielki polityczny sukces. Nie o nadzwyczajne, jak na partięrządzącą, wyniki sondaży idzie, bo one są raczej skutkiem owegosukcesu. Otóż znalazł lider PiS-u klucz do dusz milionów Polaków. Iznalazł język, który pozwolił mu do nich dotrzeć. I znalazłlekarstwo na często całkiem realny ból. I znalazł wroga. Bo wramach rewolucji lud trzeba mobilizować, co Jarosław Kaczyński,czytający podobno wiele o rewolucji bolszewickiej, wie doskonale.Ponieważ wielu ludziom w Polsce jest źle, należało znaleźć winnego.Nie było tu miejsca na subtelne rozważania o stopniu winy - sąd byłkapturowy, wyrok ogłaszany natychmiast, koniecznie w świetle kamer.Wrogiem mógł być Balcerowicz, mogły nim być - w zależności odpotrzeb - PO, SLD albo Samoobrona i LPR. Mogły być nim media,lekarze, adwokaci, wszyscy, których lud podejrzewa, że mają więceji jest im lepiej. Wrogiem, najlepszym wrogiem, byli teżoligarchowie. Źli, bogaci, koniecznie z cygarami i szklaneczkąwhiskey w dłoni, żeby pasowali do stereotypu kapitalisty zbolszewickich karykatur. Wszyscy oni mieli tworzyć UKŁAD. Układmógł być wszędzie, i zapewne był wszędzie. Układ przeszkadzał,robił wbrew, wkładał kij w szprychy. Jeśli coś nie szło, wiadomo -układ, tak jak kiedyś, ponad pół wieku temu, sabotażyści.
Ponieważ układ był pojemny, mógł się w nim znaleźć każdy;ponieważ trudno było go rozbić, okazywał się głębokozakonspirowany; ponieważ nie było jego śladu, stawał sięwszechmocny. Układ nadawał się do propagandy jak niejaki Goldsmith,z powodu którego u Orwella odbywały się seanse nienawiści. Układnie mógł być rozbity, bo musiał trwać w imię interesów władzy, bowładza musiała demonstrować ludowi, że jest nieugięta, że rzucawrogowi wyzwanie, że wobec wroga jest nieubłagana.
Władza nie walczyła przecież z wrogami dla swojego widzimisię.Walczyła z układem dla ludu, z ludem, w imię ludu. Jasne, czasemcoś może przejaskrawiła, ale czego się nie robi dla dobra zwykłychludzi, gdy ma się do czynienia z politykierami, którzy działają wimieniu salonów. Wszystko to było grubymi nićmi szyte. Ale też nieo subtelności szło - trwała rewolucja. Autostrad zbudować się nieudało, mieszkań zbudować się nie udało, zreformować służby zdrowiasię nie udało, zreformować KRUS?u się nie udało, zreformowaćfinansów państwa się nie udało, zmniejszyć podatków się nie udało.Ale któż będzie się przejmował drobiazgami, skoro trzeba dopaśćwroga, bez pokonania którego nic nie może się udać.
W świecie polityki funkcjonują dwie sfery. Jedna to politykapartyjna: kto kogo, jak uderzyć we wroga, jak go zmarginalizować,jak obniżyć jego wyborcze szanse. I druga sfera polityki, w którejmotywem jest realizacja konkretnych celów, tych, które sąnajważniejsze z punktu widzenia obywateli. W normalniefunkcjonujących demokracjach te dwie sfery jakoś ze sobąwspółistnieją - władza musi walczyć na dwóch frontach - z wrogiem io osiągnięcie pewnych celów. U nas jednak nastąpił totalny rozjazdtych dwóch sfer. I doszedł do tego paradoks. Szefem rządu i szefempartii rządzącej był człowiek, który w pierwszej sferze radziłsobie wspaniale, rozgrywał wszystkich jak chciał, narzucał tematy,dominował, zapędzał oponentów w kozi róg. Ale jednocześnie w sferzedrugiej był groteskowo bezradny. A może do tej polityki, którawiąże się z realnymi celami, nie miał po prostu głowy? Bo przecieżjuż kilkanaście lat temu mówił otwarcie, że jego największymmarzeniem jest stworzenie wielkiej centroprawicowej partii. I wielewskazuje na to, że cel osiągnął, a być może osiągnie go jeszcze nanieporównanie większą skalę. Tyle że skutkiem perfekcji w jednejsferze i bezradności w drugiej jest utrzymywanie władzy, ale nierządzenie, budowanie silnej partii kosztem państwa, które staje sięwprawdzie coraz silniejsze, ale nie dla obywateli, lecz kosztemobywateli. Kategoria "obywatele" przestaje być zresztą istotna, boprzecież Jarosław Kaczyński wyraźnie powiedział, że społeczeństwoobywatelskie wymyślono po to, by osłabić państwo. Cóż, wolni,powiązani ze sobą w sieci tysięcy organizacji obywatele osłabiająmoże państwo, ale tylko takie państwo, w którym w praktyce mamy doczynienia z kierowniczą rolą partii pod światłym przywództwempolityka, którego opinii kwestionować nie można.
Jak na ironię wszystko to zaczęło się dziać w momencie, gdyPolska - w sensie nie tylko instytucjonalnym, ale takżecywilizacyjnym - znalazła się w Europie, gdy Polacy tak często itak gęsto jak nigdy wcześniej w naszej historii ruszyli w świat:oglądać, zwiedzać, uczyć się i zarabiać pieniądze. Swego czasupremier Marcinkiewicz zapewniał w wywiadzie dla "Le Monde", żejeśli tylko Europa otworzy okna, poczuje powiew świeżego powietrzaz Polski. Dziś, obserwując sytuację w Polsce z Wielkiej Brytanii,były premier pewnie dziesięć razy by się zastanowił, zanimpowiedziałby coś takiego, a najpewniej czegoś takiego w ogóle bynie powiedział. Sam w końcu przyznaje, że nie rozumie tego, codzieje się w polskiej polityce. Nie dlatego, podejrzewam, że totakie skomplikowane, ale dlatego, że to tak fantastycznienieprzystające do tego, jak wygląda polityka i jak robi siępolitykę w krajach zachodnich, choćby w tym, w którym akuratprzyszło mu mieszkać.
Nie warto oczywiście idealizować Unii Europejskiej i relacji,jakie istnieją między większością jej członków. Ale też zupełnieniezwykła, jak na standardy Unii Europejskiej, jest sytuacja, wktórej politykę zagraniczną aż w takim stopniu zaprzęga się dorydwanu własnej działalności partyjnej. W sytuacji, gdy w Berlinierządzi wyjątkowo rozumiejąca nas i wyjątkowo życzliwa nam panikanclerz, w naszej polityce krajowej stale gra się na nucieantyniemieckiej. Wyciąganie przed szczytem Unii Europejskiej liczbyobywateli, jaką miałaby Polska, gdyby nie wojna, jest kuriozalne.Napuszczanie opinii publicznej przeciw głównej partii opozycyjnej isugerowanie, że tak naprawdę służy ona interesom niemieckim, jestniegodziwe. Nic dobrego dla Polski z tego nie wynika. Bo przecieżnie jest prezentem dla nas coraz bardziej wyczuwalna izolacjanaszych władz, coraz bardziej kategoryczne oceny ich poczynań,pojawiające się coraz częściej szyderstwa, już nie tylko z rządu,nie tylko z prezydenta i nie tylko z premiera, ale także z nassamych. Przy czym ci, którzy okładają kłonicą kogo się da, samimają wyjątkowo cienką skórę. Więc, kiedy ktoś ich porówna dokartofli, to obraza na cały kraj, oburzenie wielkie, instytucjepaństwowe reagują, bo nam braci obrażono, a do tego ich mamę.
Polska, która miała ogromną szansę, by stać się europejskimliderem, wychodzącym z własnymi propozycjami, będącym wśródnajważniejszych ogniw europejskiej wspólnoty, znalazła się naeuropejskim marginesie, w kącie, przestępując z nogi na nogę zzażenowania, jak prezydent w czasie szczytów i międzynarodowychspotkań. Tylko jak tu znaleźć wspólny język, gdy języków się niezna, świata się nie zna i za bardzo nie chce się go poznać. Wielkiekompleksy zamieniają się w wielką arogancję, że my twardo,nieustępliwie, nie popuścimy ani guzika. Manifestacje niby-dumywywołują ironiczne uśmiechy albo kpiny. Tak to wielki naród zponadtysiącletnią historią, żyjący w środku Europy, stał sięzakładnikiem kompleksów, urazów i fobii dwóch ludzi.
Nie idealizuję polityki ani społeczeństwa, śmieszył mnie zaśpiew"bo wszyscy Polacy to jedna rodzina"; czas Frontu Jedności Narodu,dzięki Bogu, mamy za sobą. Wierzę w demokrację - jakiż to banał -która pozwala artykułować wszelkie poglądy, która wspiera wolnyrynek idei i pomysłów. Spieramy się - i świetnie, żaden problem.Czy w najmniejszym stopniu osłabia to wspólnotę, którą stanowimy iktórą musimy stanowić, jeśli mamy pójść do przodu, by wykorzystaćfantastyczną polityczno-gospodarczą (mowa o Polsce w UE)koniunkturę? Nie. Ale właśnie tej wspólnocie, mimo językaafirmującego tę wspólnotę, bracia Kaczyńscy zadali wielki cios. Ichyba o to mam do nich największe pretensje.
Polaryzowanie elektoratu, definiowanie przeciwnika, malowanieczęsto grubą kreską linii podziałów jest w polityce rzecząnormalną. Ale Kaczyńscy poszli nieskończenie dalej. W praktycepodzielili Polaków na lepszych i gorszych, bardziej i mniejpatriotycznych, rozumiejących sens polskiej tradycji i w ogóle jejnierozumiejących. Posługując się często językiem ojca dyrektora,dzielili zamiast łączyć, podkreślali często fikcyjne różnice,zamiast szukać tego, co wspólne. Robili to z absolutnym cynizmem,wyłącznie w jednym celu - by "utwardzić" swój elektorat. Żadnademokratyczna władza w żadnym demokratycznym państwie nie obrażałacałych grup społecznych z taką częstotliwością i z taką lubością,jak czynił to PiS. Czasem miało to wymiar kabaretowy - gdywicepremier, a potem marszałek Sejmu perorował, że inteligencjahumanistyczna z założenia jest lewoskrętna, więc PiS-u nie lubi,ale na inteligencję techniczną to władza może liczyć.
W istocie kreowano nie podział na Polskę liberalną i solidarną,ale na Polskę lepszą i gorszą. Lepsza była ta, która PiS rozumiałai popierała, gorsza ta, która PiS-u nie lubiła i miała czelnośćpopierać innych. Lepsza była ta, która lubi Kaczyńskich, gorsza ta,która ich nie lubi albo, co zupełnie niewybaczalne, z nich kpi.Lepsza była ta, która słucha Radia Maryja, gorsza ta, która ogląda"Szkło kontaktowe" (co według wicepremiera Dorna robią"wykształciuchy"). W ten sposób dzielono już nie tylko scenępolityczną, ale także polskie rodziny, bo większość z nas ma wśródkrewnych zarówno słuchaczy toruńskiej rozgłośni, jak i fanów"Szkła". W społecznej rzeczywistości w praktyce szczuto więcjednych na drugich. I problem nie polega na tym, że to takienieładne. Polega na tym, że jednym z największych problemówwspółczesnej Polski jest niezwykle niski tzw. kapitał społecznegozaufania. Mówiąc po ludzku, my w Polsce sobie nie ufamy, patrzymyna siebie podejrzliwym wzrokiem, często przypisujemy sobie jaknajgorsze intencje. I jest to problem absolutnie realny, mający teżabsolutnie realne skutki.
Czy można sobie wyobrazić drużynę piłkarską, w której zawodnicysię nie lubią i grają przeciwko sobie? Nikt nie każe im sięwzajemnie kochać, ale bez poczucia, że gramy do jednej bramki, żecel jest wspólny, że Iksowi, Igrekowi i Zetowi tak jak mnie zależyna zwycięstwie i że razem ze mną, nie wbrew albo mimo mnie, chcą jeosiągnąć, porażka jest murowana. Podobnie jest w życiu społecznym.Jeśli mamy być nie tylko wspaniałym narodem, który jak żaden innysprawdza się w momentach najtrudniejszych prób, ale takżespołeczeństwem, które potrafi ciągnąć nasz wózek w jedną stronę,nawet jeśli, czyniąc to, jeden na drugiego czasem pokrzykuje, tomusimy być prawdziwą drużyną.
Bracia Kaczyńscy uznali, że najważniejszą wspólnotą są oni dwaji ich zwolennicy, konsekwentnie zabijali więc w nas coś, coAmerykanie nazywają "team spirit", dobrego, pozytywnego duchadrużyny. Na wielkich kibiców nie wyglądają, ale czasem, ze względówPR-owskich, pokazują się na meczach. Powinni się trochę przyjrzećgrze. Szybko by zobaczyli, kiedy naszym idzie, a kiedy gra się nieklei. Bo miliony prawdziwych kibiców dostrzegają takie rzeczy złatwością.
Nasze życie publiczne w ostatnich dwóch latach spsiało. Nasząpubliczną debatę zbrutalizowano ponad wszelkie dopuszczalne normy.O debacie mówiono głównie w formie "debata sejmowa", bo żadnejprawdziwej debaty nie było, wymiany poglądów nie było - była seriamonologów z próbą oplucia przeciwnika i odsądzenia go od czci iwiary. Z naszego języka zginęło słowo "konsensus", wyparowało słowo"kompromis". Po drugiej stronie był nie oponent, ale wróg, niepartner, ale przeciwnik, którego należało zniszczyć. Owszem, niebracia Kaczyńscy i nie PiS weszli na tę drogę pierwsi. Ale to oniposzli szlakiem wytyczonym przez przewodniczącego Leppera.Zapożyczyli jego styl i twórczo go rozwinęli. Żadnych pośrednichbarw, żadnych odcieni, tylko dwa kolory, biel i zarezerwowana dlawrogów czerń. Żadnych cienkich kresek. Wszystko malowane grubympędzlem. "My jesteśmy tu, gdzie byliśmy wtedy, oni są tam, gdziestało ZOMO". Jeśli oni wygrają, to będzie powtórka z 13 grudnia, booni uosabiają zło, wspierają korupcję, są adwokatami patologii,słuchają tylko salonu, lekceważą zwykłych ludzi, są egoistyczni.Nie było w tym szacunku ani dla oponentów, ani dla zwolennikówinnych ugrupowań, ani dla rozumu. Fakt, opozycja często stosowałapodobny język, fakt, dała go sobie narzucić, fakt, i ona ponosiodpowiedzialność za brutalizację języka. Ale wielkimi promotoramiużywania słowa jako kija baseballowego byli rządzący bracia.Żadnych zahamowań. Jeśli wrogiem mają być lekarze, to trzeba ichstraszyć wysłaniem "w kamasze" albo zatrzymać jednego z nich wkajdankach i zasugerować, że to zabójca i ucieleśnienie zła. Jeśliktoś owego lekarza broni, trzeba go nazwać "adwokatem korupcji".Jeśli chce się przywalić wrogowi, można go oskarżyć o finansowenadużycia, a jeśli nie ma dowodów nadużyć, należy zaprezentowaćniszczarkę i zasugerować, że dowody winy zniszczono. Jeśli TrybunałKonstytucyjny ma czelność wydawać orzeczenia sprzeczne z życzeniamiwładzy, należy powiedzieć, że jest on częścią "układu", izasugerować, że na każdego sędziego trybunału można coś znaleźć.Jeśli sędzia wydaje wyroki niezgodne z oczekiwaniami władzy, możnazasugerować, że czyni to, bo jest genetycznym wrogiem o określonejprzeszłości. I powtarzać to do znudzenia, na pewno coś przylgnie.Bo przecież o prawdę idzie. I o moralność.
autor: Marcin Szumichora
Dołącz do dyskusji: Tomasz Lis napisał 'PiS-neyland' - przeczytaj fragmenty