Klasyka serialowa, czyli dwadzieścia lat minęło ...
Krytycy i publicyści wciąż mówią o złotej erze telewizji. Różnie ustalana jest symboliczna data początku nowej epoki w świecie seriali premium. „Miasteczko Twin Peaks” nazywane jest protoplastą gatunku, a produkcje HBO, które mają już dwadzieścia lat, stanowią przykład pierwszych rozdziałów w historii serialowej ekspansji.
„Seks w wielkim mieście” w tym roku obchodzić będzie dwudzieste piąte urodziny, a „Rodzina Soprano” skończyła już dwudzieścia cztery lata. Podobnie wygląda sytuacja w przypadku „Prawa ulicy”, które zadebiutowało w 2002 roku, a „Sześć stóp pod ziemią” w 2001. Co ciekawe, nawet wydawałoby się, że stosunkowo „młody” serial, czyli „Breaking Bad” 20 stycznia świętował piętnaste urodziny.
Nie chodzi jednak o to, aby skrupulatnie odliczać mijający czas, ale aby spojrzeć na kultowe seriale z perspektywy i sprawdzić, jak się zestarzały. To jest interesujące zwłaszcza gdy spojrzymy na przykład „Seksu w wielkim mieście”, wciąż zaliczanego w poczet produkcji nowoczesnych, rewolucjonizujących spojrzenie na kobiecą niezależność i seksualność.
Owszem, ale było to dwadzieścia pięć lat i temu i dzisiaj pewne kwestie są reinterpretowane na niekorzyść serialu Darrena Stara. Do tego jeszcze powrócimy.
Krótka lista kultowych seriali
Ciekawe w analizie kultowych seriali docenianych przez kolejne pokolenia widzów jest to, że ich lista wciąż jest dosyć krótka. Wszystko zaczyna się od Carrie Bradshaw („Seks w wielkim mieście”) i Tony’ego Soprano („Rodzina Soprano”), a później mamy skok do 2007, kiedy na AMC zadebiutował „Mad Men” i do 2008, kiedy ta sama stacja rozpoczęła emisję „Breaking Bad”, a później przyszedł Netflix z „House of Cards” i to właściwie tyle.
Seriale, które oglądamy dzisiaj, nawet jeśli zachwycają, trudno nam jednoznacznie umieścić w panteonie klasyków, ponieważ za rogiem czai się kolejna godna uwagi nowość i nie wiemy, czy nie zdyskredytuje poprzednika. Oczywiście coroczna mnogość premier sprawia, że nie sposób oglądać wszystkiego i być na bieżąco.
Staje się niemożliwe, aby nawet być „mniej więcej” na bieżąco przy liczbie 599 nowych seriali i nowych sezonów już emitowanych seriali anglojęzycznych (dane pochodzą z rynku amerykańskiego, co roku ogłasza je szef stacji FX, John Landgraf). Co prawda z tej liczby „tylko” 248 tytułów to nowości, ale w końcu ktoś musi przekuć tę spekulacyjną bańkę i przestać (nad)produkować treści.
Powoli to zaczyna się dziać i możemy uznać, że decyzje Netfliksa są słuszne jeśli chodzi o bezlitosne kasacje, które w dłuższej perspektywie mogą pozwolić ocalić nasz czas, czyli obecnie najcenniejszą walutę. Poza tym, jak powiedzieli niedawno szefowie Netfliksa, czyli Ted Sarandos i Greg Peters, z ich perspektywy, twórcy małych seriali muszą starać się produkować je za małe pieniądze i wtedy mogą robić to tak długo jak zechcą.
Dopiero gdy masz dużą widownię, możesz wydawać więcej i Netflix nie będzie miał tego za złe. Z tego powodu nie powstanie trzeci sezon „Mindhuntera” ponieważ inwestycja nie zwróciła się w postaci wysokiej frekwencji.
Jak jednak znaleźć czas na powroty do kultowych seriali, gdy nie nadążamy za oglądaniem nowości? Może to właśnie jest sposób, żeby przetrwać w czasie „serialowego nadmiaru”, czyli wrócić do sprawdzonej klasyki. Przyjrzyjmy się więc „dwudziestolatkom” złotej ery telewizji.
Carrie Bradshaw i wiek nie-niewinności
„Seks w wielkim mieście” Darrena Stara to klasyk, któremu należy się uznanie za to, jak (zwłaszcza w pierwszych sezonach) zabawnie pokazywał realia życia trzydziestolatek w Nowym Jorku. Drugi odcinek serialu, zatytułowany „Modelki i zwykli śmiertelnicy” wyprzedził swoje czasy i niejako przepowiedział nadejście epoki mediów społecznościowych i powszechnego dostępu do wizerunków medialnych oderwanych od rzeczywistości widywanej na ulicy. Miranda (Cynthia Nixon) opowiadała koleżankom, jak niezręcznie czuła się podczas spotkania towarzyskiego, gdy okazało się, że jej obecny partner dotychczas spotykał się z modelkami. Koleżanki wraz z nią zastanawiają się, nad różnicami nie tylko w wyglądzie, ale i stylu życia modelek i jak to one same nazywają „nie-modelek”. Refleksje na temat kompleksów i podziwu pomieszanego z zazdrością stanowią ciekawy felieton, którym w pierwszym sezonie był serial.
Co prawda jego sporą wadę stanowiło to, że co chwila na ekranie wypowiadali się jacyś przypadkowi mieszkańcy Nowego Jorku, tak jakby uczestniczyli w ankiecie, co wybijało nas z rytmu głównej osi narracyjnej.
Z tego powodu format został w kolejnym sezonie zmieniony. Dzięki temu mogłyśmy lepiej poznać bohaterki.
Gdy jednak w 2012, także w stacji HBO, zadebiutowały „Dziewczyny” Leny Dunham, sporo krytyki spadło na „Seks w wielkim mieście”. Lena Dunham starała się pokazać, jak piętnaście lat później wygląda życie singielek w Nowym Jorku i kolejne perypetie jej bohaterek zdawały się mówić, że wszystko, co pokazała Sarah Jessica Parker z koleżankami, to była jedynie serialowa fikcja i oderwanie od rzeczywistości. Sama Dunham też nie uniknęła krytyki za brak reprezentacji mniejszości etnicznych w serialu, dlatego w drugim sezonie pojawił się bohater, którego zagrał Donald Glover (znany jako Childish Gambino). Swoją drogą, cztery lata później Glover stworzy własny serial, zatytułowany „Atlanta”, chociaż niszowy, uznawany jest za pretendujący do tytułu jednego z najlepszych seriali ostatniej dekady (serial możecie obejrzeć na Disney+).
Jak więc widać, krytyka seriali generacyjnych, przyciągających widownię identyfikującą się metrykalnie z bohaterkami, jest czymś powszechnym. Różnica między „Dziewczynami” a „Seksem w wielkim mieście” dotyczyła przede wszystkim stylu życia, ścieżki kariery i tego, jak bohaterki budowały swoje relacje w związkach. Hannah Horvath (w tej roli Lena Dunham) niejednokrotnie mówiła, że przyjaźń jest ważniejsza, ale i trudniejsza od romansu. W tej kwestii Carrie Bradshaw na pewno by się z nią zgodziła. Obydwa seriale pielęgnowały wątki dotyczące kobiecej przyjaźni, idei siostrzeństwa i wzajemnego wsparcia.
„Seks w wielkim mieście” po latach oberwał za stereotypy (dotyczy to m.in. spojrzenia na bohaterów biseksualnych, bagatelizowanie chorób psychicznych i uzależnień), uproszczoną wizję zarabiania i utrzymania się w Nowym Jorku, a także bagatelizowanie toksycznych zachowań męskich bohaterów (dotyczyło to m.in. Mr Biga, którego grał Chris Noth).
Depresja Tony’ego Soprano
„Rodzina Soprano” to niekwestionowany klasyk telewizyjny, porównywalny do klasyki filmów noir, którą w amerykańskim kinie lat 50. uwielbiał Tony Soprano (w tej roli James Gandolfini). Bohater oglądał amerykańskie kino nocami w swoim salonie. Siłą serialu jest nie tylko wiele wątków dotyczących przemocy i relacji domowych, ale także świetnie uchwycona obyczajowość małej włoskiej społeczności w New Jersey.
Warto wspomnieć, że twórca serialu, czyli David Chase wcześniej pracował na planie „Przystanku Alaska”, czyli od początku szukał projektów nieoczywistych, skłaniających swoich bohaterów i widzów do zmagania się z przeszłością, rodziną, myśleniem o tym, czy po śmierci jest jakiś ciąg dalszy. Niewątpliwie jednym z najciekawszych wątków „Rodziny Soprano” jest relacja Tony’ego z matką. Chase opierał to na własnych doświadczeniach i pewnie dlatego jest to tak mistrzowsko poprowadzona historia o tym, jak będąc dorosłym mężczyzną, nadal nie możesz poradzić sobie z toksyczną matką.
Wątek trudnej relacji z dawno zmarłym ojcem i despotyczną matką był bardzo odważny w 1999, kiedy w dyskursie publicznym nie było miejsca na takie kwestie, jak toksyczni rodzice, mówienie o chorobach psychicznych bez stygmatyzowania chorych, czy też nieprzepracowane traumy z okresu dzieciństwa. Dzisiaj serial zyskuje drugie życie dzięki temu, że David Chase bez pudrowania mówił o rodzinie jako źródle depresji. Przemoc oglądamy dwutorowo – nie tylko w wymiarze rzeczywistym, realnym, gdy bohaterowie dokonują pobić i morderstw, ale także w rodzinie, gdy matka Livia będąc u kresu życia, nie daje swojemu synowi okazji do tego, aby mógł za nią tęsknić. Wciąż ma wobec niego duże oczekiwania w zakresie pomocy, a równocześnie szydzi z niego, upokarza i deprecjonuje jego samodzielność, rodzinę, zaradność, zdolność do samodzielnej egzystencji bez jej nadzoru.
Drugim wątkiem, który wciąż fascynuje i nie traci na aktualności, jest toksyczna męskość i źle rozumiana lojalność. Otoczenie Tony’ego, jak i on sam, to przedemancypacyjni mężczyźni, uznający tradycyjny podział ról, w którym miejsce kobiety jest w kuchni, a mężczyzny na polowaniu. Tony i jego podwładni wręcz ociekają testosteronem, próbując sobie nawzajem udowodnić jedyny słuszny styl życia, podkreślają wzajemną lojalność, a równocześnie skłonni są do prymitywnych kłamstw, oszustw i zdradzania małżonek, mimo że deklarują rodzinę jako najważniejszą wartość w życiu.
Tony nie mówi o swojej terapii, ani o depresji (odcinek z odlatującymi kaczkami jest wybitny jeśli chodzi o pokazanie depresji bohatera i zreferowanie jego obniżonego samopoczucia) współpracownikom, ponieważ wie, że odebraliby to jako dowód słabości, nieudacznictwa i podkopałoby to jego autorytet w „rodzinie”.
Tony Soprano czuł się skrzywdzony przez matkę, ale sam również wobec własnych dzieci popełniał liczne błędy, mimo że chciał ich uniknąć. Zdradzał swoją żonę, podkreślając, jak ważna jest dla niego relacja małżeńska. Ten rodzaj toksycznej męskości dzisiaj często omawiany w kontekście kultury patriarchatu, pod koniec lat 90. miał wciąż dużą akceptację społeczną więc wskazywanie hipokryzji bohatera było bardzo nowatorskim posunięciem ze strony Davida Chase’a. Poza tym, że „Rodzina Soprano” doskonale analizuje codzienność średnioklasowego amerykańskiego społeczeństwa (Tony mieszka wśród dobrze wykształconych gardzących nim ludzi i musi radzić sobie ze spojrzeniami, które mówią mu, że tam nie pasuje) żyjącego na przedmieściach, to nie zapomina też o lękach człowieka żyjącego pod koniec XX wieku. Wciąż nie było smartfonów, mobilnego internetu i mediów społecznościowych (zwłaszcza w pierwszych sezonach), ale rewolucja czaiła się tuż za rogiem. Przekonali się o tym mafiosi próbujący wymuszać haracz na lokalach sieciowych, których menadżerom było wszystko jedno, czy ktoś wybije im szybę w lokalu, czy też nie. I w takich drobiazgach objawiał się geniusz Davida Chase’a, który po raz kolejny wyprzedził swoje czasy.
Walter White odchodzi od tablicy
Nic nie zapowiadało, że ten kameralny serial Vince'a Gilligana stanie się najważniejszą produkcją początku XXI wieku. Stacja AMC wyprodukowała zaledwie siedem odcinków pierwszego sezonu, które miały swoją premierę w styczniu 2008 roku. Być może pamiętacie, że w tym okresie trwał strajk amerykańskich scenarzystów, zrzeszonych w dwóch organizacjach: Writers Guild of America, East (WGAE) oraz Writers Guild of America, West (WGAW). Od 5 listopada 2007 do 12 lutego 2008 roku nie powstawały nowe scenariusze amerykańskich seriali. Strajkowało wówczas ponad 12.000 scenarzystów, co było poważnym problemem dla branży, ponieważ nikt nie pisał nowych odcinków bieżących seriali kręconych z niewielkim wyprzedzeniem, ale posypały się także plany na ramówki jesienne. Z tego powodu stacje nie mogąc emitować regularnej ramówki, pokazywały to, co miały, albo to co czekało na gorsze czasy. Dzięki temu w ramówkach pojawiły się seriale, których twórcy w innych okolicznościach mogli nie doczekać premiery. Dla „Breaking Bad” była to dobra okazja, aby zyskać widoczność.
Serial o upokarzanym nauczycielu chemii z Albuquerque, który musi znosić okropną młodzież na lekcjach, początkowo nie zapowiadał się jako produkcja przełomowa. Coś jednak było w kreacji Bryana Cranstona, którego bohater z jednej strony czuł się pokonany, a z drugiej miał już dość ciągłego przepraszania za to, że wciąż żyje. Zmęczony kiepską pracą w szkole i ciągłym dorabianiem po godzinach w myjni samochodowej, w obliczu zbliżającej się śmierci, chce coś zmienić. Głównie dla rodziny, ale jak się później okaże, także dla siebie. Nie chce być tym facetem, który zostanie zapamiętany jako upodlony przez bandę rozwrzeszczanych nastolatków. I tak zaczyna się historia, do dzisiaj zachwycająca widownię na całym świecie.
Powolna narracja, początkowo niepasujące do siebie elementy, wiele dodatkowych warstw opowieści o dwóch „nieudacznikach” stała się fascynująca dlatego, że pokazywała nie tylko, jak łatwo przekraczać kolejne granice etyczne (w pewnym momencie nie mogliśmy już kibicować Walterowi), ale też mówiła o tym, że zawsze jest dobry moment na pokonanie własnego wyobrażenia o tym, kim jesteś. W gruncie rzeczy, pomijając aspekt kryminalny, to w jakimś sensie motywująca historia o tym, że nigdy nie jest za późno żeby stać się kimś, kogo szanujesz i z kogo jesteś dumny. Postać Heisenberga, stworzona przez Waltera, miała wszystkie te cechy, których bohaterowi brakowało w dotychczasowym życiu. Heisenberg był skuteczny, zdecydowany, pewny siebie i konsekwentny w działaniu.
Odcinek „Ozymandiasz” uznawany jest za najlepszy w historii serialu, a także za jeden z najlepszych w historii telewizji. Widzimy w nim upadek wielkiego Heisenberga, a także upadek świata, który w pocie czoła budował wokół siebie Walter White. Demaskowanie kolejnych grzechów z przeszłości, konfrontacja z żoną i rozczarowanie syna, to wszystko sprawia, że zbliżamy się do końca historii o pewnym nauczycielu z Albuquerque.
Powstał prequel serialu, zatytułowany „Zadzwoń do Saula”, dając nam spojrzenie na Jimmy’ego vel Saula (ze świetną rolą Boba Odenkirka) i to jak rodzi się zło, chociaż zeszłoroczne zakończenie serialu było opowieścią o tym, że zawsze jednak może zatriumfować dobro.
Wymowa finału „Breaking Bad” i „Zadzwoń do Saula” jest zupełnie inna, a obydwa seriale zdecydowanie mieszczą się w czołówce najlepszych produkcji XXI wieku.
HBO zgarnia wszystko
Seriale wspominane we wstępie, znajdziemy w zestawieniu telewizyjnej klasyki dlatego, że wyróżniały się czymś nowym i odważnym. W przypadku „Sześciu stóp pod ziemią” twórcy pokazali nam, co znaczy, że oglądamy historię bohaterów do samego końca i czy tak naprawdę chcemy wiedzieć, jak kończą się ich losy, czy wygodniej nie jest po prostu uznać, że „żyli długo i szczęśliwie”. Finał uznawany za jedno z najlepszych serialowych zakończeń wciąż robi na widzach wrażenie, mimo że sam serial, a właściwie jego dekoracje, nieco się zestarzały. Opowiada uniwersalną historię o umieraniu (tylko jeden odcinek rozpoczynają narodziny), ale porusza też mnóstwo tematów o życiu w rodzinie (dorosłe dzieci kontra starzejący się rodzice, zasady domowe vs. twoje własne poglądy), kroczeniu własną drogą, poszukiwaniu swojej tożsamości. O odwadze robienia rzeczy według własnego pomysłu.
„Sześć stóp pod ziemią” zmusza do płaczu, ale i do śmiechu przez łzy. W końcu to serial, który nie boi się pokazywać śmierci najważniejszych bohaterów i to na długo przed „Grą o tron”, a także zostawia nas z pytaniem, co zrobić, jeśli ktoś bliski umiera, a chwilę wcześniej mówi, że nie chce mieć z tobą nic wspólnego. Jak przeżyć taką żałobę? Serial Alana Balla zachwycał też obsadą. W role członków rodziny Fisherów, prowadzących zakład pogrzebowy wcielili się: Peter Krause (Nate), Lauren Ambrose (Claire), Michael C. Hall (David) oraz Frances Conroy (jako Ruth), a także Richard Jenkins jako Nathaniel Sr. Wybitna obsada, świetny scenariusz i piosenka, która zawsze będzie kojarzyć się z jedną sceną.
Z kolei „Prawo ulicy” Davida Simona obnaża rozkład publicznych instytucji w Baltimore i pokazuje nam, co to znaczy, żyć „w systemie”. Simon jako reportażysta i aktywista społeczny zawsze w swoich serialach opowiada o podziałach społecznych w Ameryce, rasizmie, niemożności wyjścia z getta i politycznej korupcji. Nie brzmi to jak przepis na sukces, a jednak „Prawo ulicy” mimo słabej premierowej oglądalności, przy kolejnych emisjach zyskało status serialu kultowego. Następne produkcje Simona także zwróciły uwagę widowni, jak choćby „Treme”, „Show Me a Hero”, „The Deuce”, „The Plot Against America” oraz najnowszy serial „We Own This City”. Nie zmienia to jednak faktu, że „Prawo ulicy” z niezapomnianą rolą Dominica Westa (jako policjant Jimmy McNulty) wytyczyło ścieżkę produkcjom zaangażowanym społecznie. Okazuje się, że takie też zyskują uwagę widowni w złotej erze telewizji.
Dołącz do dyskusji: Klasyka serialowa, czyli dwadzieścia lat minęło ...